Historia „Świetlika” – żołnierza Bitwy Warszawskiej 1920 r. Relacja Pana Ryszarda Sawickiego.

GDZIE JESTEŚ ŻOŁNIERZU „ŚWIETLIKU”? NADZIEJA MATKI W CENIE ZWYCIESTWA 1920 r.

Zbliża się rocznica 100-lecia Bitwy Warszawskiej. Ogromnym wysiłkiem udało się skutecznie odepchnąć nadciągające rosyjskie jarzmo ubrane w szaty komunizmu. Obroniliśmy Narodowość i Chrześcijaństwo – odwieczny fundament istnienia naszej państwowości. Wiele poświęcenia w zwycięstwo włożyła polska młodzież. Jeden znany mi przypadek, leżący w moich notatkach już 10 lat, właśnie teraz chcę ocalić od zapomnienia przekazując młodym Polakom ten żywy przykład postawy ówczesnej polskiej młodzieży.

Mikołaj Adamowski – był chłopcem chorowitym nader słabej postury  miał jednak w sobie, upartą charyzmę, na którą dziś stać nie wielu. Otrzymał w zrewoltowanej Moskwie ostrą szkołę życia, jako jeszcze dziecko, a już chłopiec dźwigał na swych barkach obowiązek utrzymania całej rodziny. Nieoczekiwanie doczekali się wielkiej zmiany.

Z końcem roku 1918, stało się dla nich coś niepojętego. Nostalgię zimnych, mokrych, jesiennych szarug  rozjaśniła  eksplozja odrodzenia, wyzwoliła w polskich sercach zatracony instynkt powrotu do gniazda. Rodzina Adamowskich postanowiła po latach tułaczki opuścić zrewoltowane rosyjskie piekło.

Nie było łatwo. Daleka droga, szalejące epidemie i przymusowa kwarantanna, ale szczęście dopisało,  udało się  Adamowskim przyjechać w końcu do Warszawy. Polska wolna! Radość, nadzieja, a rzeczywistość nieco odmienna. Kraj ograbiony, wyniszczony ekonomicznie bez określonych i uznanych granic.

Lecz najważniejsza dla nich była nowa rzeczywistość, że jest, że powstała Polska! Zamieszkują na ul. Bednarskiej z przywleczonym za nimi rosyjskim niedostatkiem. Pomocna dłoń przychodzi od Polsko-Amerykańskiego Komitetu Pomocy Dzieciom. Mikołaj wraz z braćmi Wacławem i Michałem zapisani zostają do bursy męskiej przy ul. Targowej 14. Dzięki komitetowi łatwiej przetrwać panujący niedostatek. Mają tam zapewnioną naukę, dach nad głową i wyżywienie.

Lipiec 1920 r. Ze wschodu napływają niepokojące wieści o zbliżających się bolszewikach. Marzenia chłopięce rozpoczynają się od próby tajnego zaciągnięcia się do Ochotniczych Szeregów Obrońców Przedpola Warszawy. Zamierzali bronić Polski przed zbliżającymi się bolszewikami.

Spotyka ich rozczarowanie. Nie mają szans. Są za młodzi. |Mikołaj w punkcie werbunkowym, do którego się zgłosił nie został potraktowany jako poważny kandydat na front.

Tajne przygotowanie stało się mało tajne. Nawet rodzice wyśledzili zamysły chłopaków. Kategorycznie sprzeciwiają się niedorzecznej decyzji.

Zakazów tych nie posłuchał najmłodszy Mikołaj nazwany „Świetlikiem Ochotnikiem”. Dalej szukał szczęścia w innych punktach poboru.

Ukradkiem wymykał się z domu dodając prawie dwa lata do swojego prawdziwego wieku, czarując wypełniających z przymrużeniem oka swe zadanie funkcjonariuszy punktu werbunkowego przy  ul. Sierakowskiego. Czarowanie odniosło pozytywny skutek. Udało się. Po krótkim przeszkoleniu Świetlik, już żołnierz ochotnik, zostaje wysłany w okolice Radzymina.

Dowódcy frontowi też mieli co do ich prawdziwego wieku sporo wątpliwości. Nie wnikając w szczegóły postanawiali ochraniać tą właściwie dzieciarnię. Zadania, do których byli kierowani były ważne ale wydawało się, że względnie bezpieczne, bo wykonywane na zapleczu linii bezpośrednich walk.

Według relacji kolegów w dniu tym do czteroosobowego zespołu młodych żołnierzy ochotników dodano dwóch starszych. Dostali rozkaz utrzymania łączności telefoniczno-kurierskiej pomiędzy punktami dowodzenia, a linią polskiej obrony.

Wydawało się, że wykonując rozkaz nie będą bardzo wystawieni na niebezpieczeństwo bezpośredniego ataku bolszewików. Stało się inaczej. Miejscowe, trudne warunki terenowe – lasy, mimo panującego lata, podmokłe grunty, małe zagajniki skrywające wiele niemiłych niespodzianek, liczne glinianki po starych wyrobiskach gliny, wielu jeszcze działających w tamtych czasach cegielni. Do tego dochodziła bardzo skomplikowana i niejasna sytuacja całej bitwy radzymińskiej – wielokrotne przechodzenie z rąk do rąk obsadzonych linii ciągle zmieniającego się frontu, przerywane wypadami różnych oddziałów na tereny przeciwnika uczyniły te zadanie trudnym.

Żołnierze układali kabel telefoniczny mający połączyć jakieś stanowiska bojowe w pobliżu dużej glinianki – stawu, leżącego po lewej, zachodniej stronie torów kolejki radzymińskiej. To on, „Świetlik,” był nosicielem bębna z nawiniętym telefonicznym przewodem, który rozwijano po linii. W pewnym momencie z położonego w pobliżu tego stawu zagajnika, wyjechało w pełnym galopie pięciu żołnierzy sowieckich , którzy bez namysłu zaatakowali zaskoczonych Polaków. Dwaj starsi przydzieleni do nich żołnierze zaczęli strzelać do zbliżających się Kozaków, lecz zbyt krótkie szkolenie, nerwy lub zwykłe naturalne trudności w trafieniu szybko jadących konno zdecydowało, że z konia spadł tylko jeden, a pozostali szybko dopadli grupę Polaków. Cała szóstka bez namysłu, tak jak stali, tym bardziej, że nie wszyscy mieli broń skoczyła do wody, szybko odpływając na przeciwległy brzeg stawu. Szeregowy Mikołaj Adamowski „Świetlik” wskoczył do wody wraz z przypiętą specjalną uprzężą telefonicznego bębna, na rozpinanie jej nie było po prostu czasu – to zdecydowało o wszystkim. Obciążony tym żelastwem płynął zbyt wolno. Rosjanie zsiedli z koni i spokojnie celując, strzelali do płynących.

Do zbawiennego brzegu dopłynęło tylko trzy osoby. Nazwiska imiona oraz dokładna data tego wydarzenia zatarły się w ponad 90-cio letnim

Okresie, który minął od tamtego wydarzenia. Po rozformowaniu i powrocie do Warszawy ocaleni koledzy „Świetlika” Adamowskiego przychodzili do mieszkania na ul. Bednarską opowiadając jego matce o szczegółach tego tragicznego dnia. Szczegóły w ustalaniu faktów były wielokrotnie dyskutowane w gronie całej rodziny „Świetlika. Te dramatyczne chwile dokładnie i wielokrotnie opowiadane przez kolegów nie dostarczyły przekonującego wyjaśnienia śmierci syna. Matczyna miłość całkowicie zaślepiła rzeczywistość. Żyła nadzieją, że on jednak żyje. Niezbyt chwalebną rolę w tej całej smutnej historii odegrał niejaki Pyfello, oficjalnie mag – jasnowidz działający na terenie Warszawy w okresie międzywojennym, który na kolejnych spotkaniach  kosztujących wówczas 5 zł za wizytę utwierdził mamę Antoninę w przekonaniu, że syn jej żyje i wkrótce będzie w domu.

Mija już 100 lat od tamtego wydarzenia. Dwaj zabici przez Sowietów koledzy spoczęli w zbiorowej żołnierskiej mogile Radzymina.

Poległego najpewniej z nimi Świetlika Adamowskiego nie odnaleziono. Najpewniej spoczął  z bębnem telefonicznym gdzieś pod zwałami ziemi zasypanych już glinianek pomiędzy marecką Strugą, a Słupnem, w lewo od torów kolejki. Może kiedyś ktoś natrafi na kablowy bęben i jego szczątki. Dzięki temu opisowi będzie zidentyfikowany i pogrzebany zgodnie z naszą narodową godnością i chrześcijańska wiarą, gdyż na to dla Polski sobie zasłużył. Ale my zapewne tego chyba już nie doczekamy.

W/g przekazanej mi pisemnej relacji członka rodziny „Świetlika” Pana Grzegorza Adamkowskiego w grudniu 2011 roku.

Tekst: Ryszard Sawicki

Foto: Wojskowe Biuro Historyczne MON

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *